Koniec roku szkolnego! Chociaż lata szkolne mam już dawno za sobą (Bogu dzięki), nadal końcówka czerwca przyjemnie mi się kojarzy. Głównie dlatego, że sama szkoła kojarzy mi się źle. A najgorzej – pani od plastyki.
Chodziłam do podstawówki w latach 1982-1990. Przez 5 lat pani od plastyki była naszą zmorą. Nienawidziliśmy jej, a ona nas. Mieliśmy więcej ocen niedostatecznych z plastyki niż z matematyki. Brak bloku rysunkowego – dwója. Brak kredek – dwója. Brak zeszytu – dwója. W chwilach zacietrzewienia pani kazała nam sprawdzać, czy ładnie wyglądamy w pomarańczowych kamizelkach MPO albo groziła, że po podstawówce nie dostaniemy się nawet do szkoły pralniczej, gdzie jest więcej miejsc niż kandydatów. Ona czuła się bezkarna i była bezkarna. Podobno dlatego, że jej mąż był milicjantem. Tego nie wiem, ale coś było na rzeczy. Tej pani wszyscy się bali.
Rysowaliśmy prace na konkurs „Ludowe Wojsko Polskie”, plakaty o straży pożarnej i o Warszawie. Moje rysunki z tego okresu były po prostu ohydne. Lepsze jednak niż dzieła pod tytułem „Bitwa mrówek” albo „Ptasie wesele”. Pamiętam całkiem udane impresje batalistyczne moich kolegów: mrówki atakujące na ślimakach, uzbrojone w karabiny maszynowe. Trója! Pani nie to miała na myśli. Lubiła pastelowe kolory i łagodne wizje. Najładniejsza praca w konkursie „Warszawa moja stolica” (albo coś w tym stylu) przedstawiała długorzęsą syrenkę na tle tęczy. Syrenka miała ten sam głupkowaty wyraz twarzy co lalka Gerda, którą mama przywiozła mi z dwudniowej wycieczki do NRD.
W ósmej klasie wrogiem publicznym numer 1 dla pani od plastyki stał się kolega wybitnie uzdolniony, ale – niestety – długowłosy. Zdaje mi się, że był nawet zagrożony na koniec roku z plastyki. Spotkałam go kilka lat później w Łazienkach. Skończył Akademię Sztuk Pięknych.
Żeby tak precyzyjnie zabić w dzieciach miłość do sztuki. Żeby tak zniechęcić do tworzenia. Minęły lata całe, zanim odważyłam się coś narysować, wykleić czy sfotografować.
Skąd dziś przyszła mi na myśl pani od plastyki? Rozmawiałam z przyjaciółką – panią od muzyki. Przyjaciółka opowiadała o uczennicy, która w zerówce nie chciała w ogóle śpiewać, a głos miała – cichutki, ale czysty. Pięć lat pracowały razem. Dużo w tym było delikatnych zachęt, a jeszcze więcej czekania, aż z pączka rozwinie się kwiat. Słyszałam to dziecko w styczniu na szkolnym koncercie kolęd. Pamiętam do tej pory, co zaśpiewała i jak to zrobiła. Włożyła w kolędę swoje serce i coś sprawiło, że moje serce poczuło te wibracje.
Są takie przedmioty szkolne, które trenują umysł i hartują wolę. A są takie (schowane pod etykietą „sztuka”), które otwierają serce – to, co zapisane głęboko. Wszystkie „PRLowskie panie od plastyki” – precz z łapami!
Pustka. W świętego Patryka.
-
Mixmedia : " Tworzę więc jestem" praca dla osoby twórczej
kilka detali
Słoik na herbatę trochę dekupaż trochę koronkowy ;)
rzut z góry
Pustko
Ojczyz...
12 lat temu
Niestety, ale mam wrażenie, że niewiele się w tym temacie zmieniło... tzn wszystkie przedmioty, której jak mówię "dotykają duszy" są traktowane ( już odgórnie - np w ograniczaniu liczby godzin, sztywnych programach itp) po macoszemu.
OdpowiedzUsuńNo cóż - "polem walki jest kultura" (Serce · Proroka · Izaiash) no i do dziś uważa się, "że plastyki to może uczyć każdy" - na szczęście co do muzyki, to już mało kto się odważy taką opinię wygłosić ;)