Jan Vermeer, Ważąca perły

Jan Vermeer, Ważąca perły
Ważąca perły

środa, 23 września 2009

Toulouse-Lautrec

Nawet kalectwo nie usprawiedliwia takich obrzydliwych obrazów. One niemo wołają: „każda kobieta to prostytutka!” (tak, jak u Egona Schiele). Ale Toulouse-Lautrec namalował też coś, co po prostu zbiło mnie z nóg. Wielkie łóżko, zmięta po nocy pościel. Poranek. Pora dnia niesprzyjająca romantycznym uniesieniom. W zwałach pościeli dwie głowy – ona i on. Ona potargana i zaspana, on patrzy na nią z zachwytem i wdzięcznością: minęła noc, mogłaś sobie pójść, a przecież zostałaś. I – mogę się mylić – niewypowiedziana prośba: zostań na zawsze. Chcę się budzić przy tobie co rano.

van Gogh

Cóż, wszystko blednie przy van Goghu. Skaczący kościół w Arles, na granatowym tle, chociaż jest dzień i świeci słońce, idąca z lewej strony wieśniaczka cała jest oblana słonecznym światłem. Chatka Puchatka, na kurzej łapce, szaro-zielona, też drży. U van Gogha tańczą nawet gwiazdy, nie tylko linie proste. A dla mnie najpiękniejszy jest obraz pod tytułem „Włoszka” („L!Italienne”). Pierwsza myśl: czy van Gogh był w ogóle we Włoszech? Chyba nie. Tę Włoszkę poznał w Paryżu, była szefową jakiegoś lokalu. Nie jest wcale młoda, ma wielkie ciało osłonięte ubraniem w krzykliwą kratę (czy to fartuch? już zapomniałam), czarna grzywka zza chustki, ciemne oczy. Za nią ciemnożółte tło. Ta kobieta jest słońcem. Ma w sobie ciepło pomarańczy, wielkie ręce do wyrabiania chleba i prania pieluch. Czuje się w niej wrzaskliwość sycylijskiej mammy, ale to nie przeszkadza, to jest „w pakiecie”, można znieść odrobinę niedogodności, żeby czuć się bezpiecznie przy boku, w wielkich dłoniach tej kobiety. Czy Vincent ją kochał? Nie wiem i chyba nie ma to dziś większego znaczenia (może dla tzw. historycznych plociuchów). Ale znam mężczyzn, którzy całe życie tęsknią za taką kobietą.

Monet

Landrynkowata słodycz. Mówię teraz z pozycji kogoś, kto był po uszy zakochany w Monecie, jego katedrach, nenufarach i łąkach pełnych maków. Odkochałam się. A jednak nie do końca, ponieważ widząc czerwono-złoty parlament londyński, wtopiony w mgłę i błękit Tamizy, jestem gotowa błagać o przebaczenie. Studia katedry w Rouen przypominają mi pracę naukową. Setny raz podchodzisz do tego samego tematu, ale zmieniasz tonację, kolorystykę, kąt patrzenia. To samo? Nie, nie to samo.

Tancerki Degasa

Dwie dziewczyny przyglądają się scenie. Ta z lewej drapie się w łopatkę, ma różowe plecy. Degas namalował ją tak, jak mógłby namalować myjącego się kota. Zwierzę. Kiedy Degas maluje baletnice, są one jednocześnie z ciała i z różowego tiulu. Często na tych obrazach pojawia się element obcy – mężczyzna. Czasem niegroźny, jak stary nauczyciel tańca. Czasem uosabiający jakieś obce, złe moce – wygląda jak selekcjoner do eleganckiego burdelu, albo jak bogacz poszukujący młodziutkiej utrzymanki. Tancerki są wobec nich bezbronne, bo mają pucołowate twarze wiejskich dziewcząt albo chude ramionka dzieci biedoty. Tańczą dla pieniędzy, dlaczego więc dla pieniędzy nie mogłyby robić czegoś innego? Bo przecież baletnice Degasa nie są artystkami. Bardziej przypominają mi Nanę albo węgierskie tancerki z „Dobrego wojaka Szwejka”, których głównym atutem był brak majtek.

Wrzesień. Memento vitae

Wrzesień 2008, Nowy Targ. Naprzeciwko okien gabinetu stomatologicznego bociany założyły gniazdo – teraz już posejmikowały i odleciały. Pogoda – ładnie, ale smutnawo. Mgiełka, smak jeżyn i owoców dzikiej róży. W radiu śpiewa Staszek Soyka, jak kojąco brzmią jego słowa: „memento vitae”! Takie to życie, z jesienią w tle, z bocianami, które zostawiają nas i odlatują tam, gdzie wieczne lato, gdzie wydaje się być lepiej niż tu... Takie to życie, właśnie takie zostało mi dane do kochania, pamiętania, przeżycia w namiętnym rytmie tanga....
Ile poezji jest w robieniu przetworów. Zamykaniu smaków i zapachów lata w szklanych skarbczykach. Robienie przetworów pogodziło mnie kiedyś z myślą, że zima jest nieuchronna.

„Jeżeli Bóg wcielił się w człowieka, umarł i zmartwychwstał,
Wszelkie ludzkie zajęcia są godne uwagi
Tylko w tym stopniu w jakim od tego zależą,
To znaczy zyskują sens przez to wydarzenie.

Powinno się myśleć o tym w dzień i w nocy,
Co dzień, latami, coraz mocniej i głębiej,
A już najbardziej o tym, ze historia ludzkości jest święta
I każdy nasz uczynek jest jej częścią,
Zapisany na wieki, i nic nie przepada.

Ponieważ ród nasz został aż tak wywyższony,
Naszym powołaniem powinno być kapłaństwo
Nawet jeżeli nie nosimy liturgicznych szat.
A więc publiczne świadczenie na boską chwałę
Słowami, muzyką, tańcem i wszelkim znakiem” (Czesław Miłosz)