Cóż, wszystko blednie przy van Goghu. Skaczący kościół w Arles, na granatowym tle, chociaż jest dzień i świeci słońce, idąca z lewej strony wieśniaczka cała jest oblana słonecznym światłem. Chatka Puchatka, na kurzej łapce, szaro-zielona, też drży. U van Gogha tańczą nawet gwiazdy, nie tylko linie proste. A dla mnie najpiękniejszy jest obraz pod tytułem „Włoszka” („L!Italienne”). Pierwsza myśl: czy van Gogh był w ogóle we Włoszech? Chyba nie. Tę Włoszkę poznał w Paryżu, była szefową jakiegoś lokalu. Nie jest wcale młoda, ma wielkie ciało osłonięte ubraniem w krzykliwą kratę (czy to fartuch? już zapomniałam), czarna grzywka zza chustki, ciemne oczy. Za nią ciemnożółte tło. Ta kobieta jest słońcem. Ma w sobie ciepło pomarańczy, wielkie ręce do wyrabiania chleba i prania pieluch. Czuje się w niej wrzaskliwość sycylijskiej mammy, ale to nie przeszkadza, to jest „w pakiecie”, można znieść odrobinę niedogodności, żeby czuć się bezpiecznie przy boku, w wielkich dłoniach tej kobiety. Czy Vincent ją kochał? Nie wiem i chyba nie ma to dziś większego znaczenia (może dla tzw. historycznych plociuchów). Ale znam mężczyzn, którzy całe życie tęsknią za taką kobietą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz