Jeśli mam być szczera, tej jesieni potrzebuję wyłącznie jednego: żeby wreszcie coś poszło miło, łatwo i przyjemnie. Lekko. Bez krwi, potu i łez.
Czytam książkę Erika Larsona "Diabeł w Białym Mieście" - o architektach przygotowujących Kolumbiańską Wystawę Światową w Chicago (1893). (Aha, jest tam jeszcze o seryjnym psychopatycznym mordercy, z tym, że po dziesiątym udanym morderstwie już mnie ten wątek przestał ekscytować). O tym, że mieli za mało czasu, chorowali ze stresu, a niektórzy nawet umierali. Że komitety i sponsorzy w kółko im się wchrzaniali ze swoimi wspaniałymi pomysłami (znam to skądś).
I że na przekór wszystkim trudnościom Wystawa wyglądała jak śnieżny sen, "zamrożona muzyka" (notabene, pracował przy niej tato Walta Disneya! już wiem, skąd Walt brał inspiracje!). Jakby ją stworzono w porywie natchnienia, miło, lekko i przyjemnie...
Tak samo jak ten utwór. Że prosty? Że każdy mógłby wymyśleć coś takiego? Może i mógłby. Ale zrobił to tylko jeden facet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz